Król Lir (Shakespeare, tłum. Paszkowski, 1913)/Akt IV
Wygląd
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Lir |
Część | Akt IV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1913 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Józef Paszkowski |
Tytuł orygin. | The Tragedy of King Lear |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzika okolica. (Wchodzi Edgar).
Edgar. Przecież tak lepiej: lepsza jawna wzgarda,
Niż ubarwiona pochlebstwem. Najlichsza, Najniżej pchnięta od losu istota Żyje w nadziei ciągłej, nie w obawie. Żałosna zmiana dotyka jedynie Wyższych, maluczkim śmiech wraca na usta. Święć się więc wolne, otwarte powietrze, Co mnie otaczasz! wichrzeń twych i wstrząśnień Nie mam ci za złe. — Lecz któż to się zbliża? — (Wchodzi Gloster, wsparty na ramieniu starca). Mój ojciec w takim opłakanym stanie? O, świecie, świecie, świecie! Gdyby twoje Dziwne koleje i kapryśne przejścia Nie kazały nam nienawidzieć ciebie, Któżby cierpliwie znosił brzemię wieku? Starzec. O, drogi panie, byłem twym dzierżawcą I twego ojca przez lat osiemdziesiąt. Gloster. Idź sobie, idź, mój dobry przyjacielu:
Pomoc twa nic mi poradzić nie może, A tobie może szkodzić. Starzec. O milordzie,
Nie widzisz drogi. Gloster. Dla mnie jej już niema,
Więc mi do tego oczy nie potrzebne: Zdarzało mi się potknąć, kiedym widział. Często brak bywa zbawiennym i strata Jedna nam korzyść. — O, drogi Edgarze, Ofiaro gniewu zwiedzionego ojca! Gdybym cię widzieć mógł przez namacanie, Rzekłbym, że oczy odzyskałem. Starzec. Kto tu?
Edgar (na stronie). O, bogi! komuż wolno jest powiedzieć,
Że już być gorzej nie może? mnie teraz Gorzej niż kiedybądź. Starzec. To biedny Tomek.
Edgar (na stronie). I jeszcze może być gorzej. Zaprawdę,
Najgorzej jeszcze nie jest, póki człowiek Może powiedzieć: teraz mi najgorzej. Starzec. Gdzie, przyjacielu, idziesz?
Gloster. Czy to żebrak?
Starzec. Waryat i żebrak.
Gloster. Ma on jeszcze rozum;
Bo gdyby nie miał go, nie mógłby żebrać. Widziałem właśnie jednego takiego Ostatniej nocy w czasie burzy; istny Obraz robaka stawił mi ów człowiek. Wtedy mi biedny mój syn na myśl przyszedł, A przecież wtedy myśl moja nie była Usposobioną dla niego przyjaźnie. Zmieniło się to później. Czem są muchy Dla psotnych chłopców, tem ludzie dla bogów; Gnębią nas dla zabawki. Edgar (na stronie). Cóż mam czynić? —
Smutna to sprawa błaznować w cierpieniu I drażnić przez to i siebie i drugich. — Bogowie z wami, mój paneczku! Gloster (do starca). Powiedz,
Czy to ów nagi Bedlamczyk? Starzec. Tak, panie.
Gloster. To idź do domu, bracie. Gdybyś dla mnie Chciał jeszcze wrócić i złączyć się z nami
O jaką milę albo i dwie dalej, W kierunku Dowru, to cię proszę, w imię Twej przychylności dawnej, przynieś z sobą Jakie okrycie dla tego biedaka, Co mię prowadzić będzie. Starzec. Ależ, panie,
On waryat. Gloster. Taki dziś porządek świata,
Że ślepych wodzą waryaci. Idź, uczyń, O co prosiłem, lub zresztą co zechcesz, Tylko idź sobie. Starzec. Przyniosę mu odzież,
Jaką mam; niechaj co chce stąd wyniknie. (Wychodzi). Gloster. Słuchajno nagi, biedny mój człowieku.
Edgar. Tomkowi zimno. (Na stronie). Nie wytrzymam dłużej.
Gloster. Chodźno tu; zbliż się.
Edgar (na stronie). A jednakże muszę. —
(Głośno). Niechaj bogowie uzdrowią, paneczku, Niebogie oczy twoje: krew z nich ciecze. Gloster. Czy znasz ty drogę do Dowru?
Edgar. Drogi i drożyny, ścieżki i manowce. Biedny Tomek stracił, niestety, jedną z pięciu klepek. Poczciwa duszo, niech cię bogowie chronią od złego wroga! Pięciu ich naraz siedziało w biednym Tomku: Obidykut, duch pożądliwości; Hoberdydas, książę niemoty; Mahu, kradzieży; Modo, morderstwa, i Flibbertygibbet, duch fochów i fomfrów, który potem przeszedł w starą pannę. Bogowie z tobą, paneczku.
Gloster. Masz tu trzos; weź go ty, którego nieba
Zgięły pod brzemię wszelkich upokorzeń; Bądź ty szczęśliwszym przeto, żem ja biedny. — Czyńcie tak zawsze, bogowie; niech człowiek Opływający w dostatki, syt uciech, Co szydzi z waszych praw, co nie chce widzieć, Nie czując, nagle moc poczuje waszą; Takim sposobem podział niesie zbytek I każdy będzie miał dosyć. — Czy dobrze Znasz okolice Dowru? Edgar. Znam, paneczku.
Gloster. Jest tam gdzieś skała, której grzbiet spadzisty Strasznie pogląda w przepaścistą głębię;
Do jej krawędzi tylko mnie doprowadź, A zmniejszę ciężar twej nędzy czemś drogiem, Co mam przy sobie. Tam się już obejdę Bez przewodnika. Edgar. Oprzyj się o ramię
Biednego Tomka; on cię poprowadzi. (Wychodzą).
Goneryla (do Edmunda). Witaj, milordzie. — Dziwi mię to bardzo,
Że mój łagodny małżonek nie raczył Wyjść na spotkanie nasze. — (Do Oswalda). Gdzie pan? Oswald. W domu,
Łaskawa Pani, ale odmieniony Nie do poznania. Gdym go uwiadomił O owych wojskach, co wylądowały, To się uśmiechnął; gdy mu oznajmiłem Twój powrót, Pani, rzekł na to: »tem gorzej«; A gdym mu wspomniał o Glostera zdradzie I o niezłomnej wierze jego syna, Nazwał mnie głupcem, powiedział, że biorę Rzeczy na opak. Coby mu powinno Nie być po myśli, zda mu się przyjemnem, A co po myśli — przykrem. Goneryla. W takim razie Nie potrzebujesz, Edmundzie, iść dalej. Jest to właściwa mu tchórzliwość ducha, Odbierająca wszelką przedsiębiorczość. Krzywd on nie czuje, gdy się za nie śmiało Ująć potrzeba. Wynurzone w drodze Życzenia nasze mogą być ziszczone. Wróć się, Edmundzie, do mojego szwagra. Przyśpiesz czynione przezeń uzbrojenia I przywiedź jego wojsko. Muszę w domu
Zamienić rolę i mężowi memu Dać w rękę kądziel. Ten mój wierny sługa Będzie pomiędzy nami pośrednikiem. Jeżeli, dbały o swe własne dobro, Zechcesz na wszystko się ważyć, niebawem Usłyszysz słodszy rozkaz twojej Pani. Noś to... (Daje mu upominek). Bądź skąpy w mówieniu — schyl głowę: Ten pocałunek gdyby mówić umiał, Wzniósłby pod niebo władze twego ducha. — Zrozum mię dobrze; bądź zdrów. Edmund. Twój niewolnik,
Aż do bram śmierci. Goneryla. Drogi mój Glosterze!
(Wychodzi Edmund). Co za różnica między tymi ludźmi! Tamtemu winnam uległość: cap taki Ma do mnie prawa. Oswald. Pani, milord idzie.
(Wychodzi). (Wchodzi książę Albanii). Goneryla. Sądzę, żem warta choć kiwnięcia głową.
Ks. Albanii. O, Gonerylo! ty nie jesteś warta
I tego pyłu, coć nim wiatr w twarz wieje. Twoja natura trwoży mię: kto gardzi Szczepem, z którego powstał, ten nie może Żądz swych w granicach utrzymać. Gałązka, Odczepiająca się od pnia swojego, Musi koniecznie schnąć i stać się zgubną. Goneryla. Dosyć już tego; ten tekst nie ma sensu.
Ks. Albanii. Mądrość i cnota złym zdaje się zdrożną, Gnój pachnie gnojkom. Cóżeś uczyniła? Hieny, nie córki, coście wy zrobiły? Ojciec wasz, starzec dostojny, którego Niedźwiedźby ze czcią lizał — o, sromoto! O, nieprawości! — wpadł przez was w szaleństwo. Mógłże mój szwagier coś takiego ścierpieć? Mąż, książę, który mu tyle był winien? Jeżeli nieba niebawem widzialnie Nie ześlą duchów swoich dla skarcenia Takich bezprawi, przyjdzie czas, że ludzie Żreć się nawzajem będą, jak potwory
Piekielnych głębi. Goneryla. O, miękki człowieku!
Co masz policzki do policzkowania, A głowę, żeby kołki na niej strugać; Co nie masz zmysłu zdolnego rozpoznać, Gdzie honor a gdzie obelga; co nie wiesz, Że tylko głupcy zwykli się litować Nad niecnotami, których ukarano, Nim złe spełnili. Gdzie twój róg wojenny? Francya rozwija sztandar w naszych krajach; Pióropuszastym hełmem wróg twój grozi; A ty, cnotliwy głąb, siedzisz i stękasz: »Przecz on to czyni? ach!« Ks. Albanii. Spójrz na się, dyable!
Wewnętrzna szpetność mniej razi w szatanie, Niż w białogłowie. Goneryla. Nikczemny półgłówku!
Ks. Albanii. Z gruntu zepsuta, zbestwiona istoto,
Nie czyń potwornym swojego widoku. Gdyby mi na to przystało pozwolić, Żeby ta ręka słuchała krwi mojej, Łatwoby ona mogła ciało twoje Odprządz od kości. Choć jesteś szatanem, Niewieścia twoja postać chroni ciebie. Goneryla. Ha! co za męska dzielność teraz przyszła!
(Wchodzi Goniec). Ks. Albanii. Co mi przynosisz?
Goniec. O, Łaskawy Panie,
Książę Kornwalii zmarł, zamordowany Przez swego sługę, gdy miał Glosterowi Wyłupić drugie oko. Ks. Albanii. Glosterowi
Oko wyłupić? Goniec. Sługa ten, którego On sam wychował, przejęty litością, I chcąc go w jego zamiarze powstrzymać, Wydobył miecza przeciw dostojnemu Swojemu panu, który do wściekłości Tem przywiedziony, rzucił się na niego I przy pomocy drugich go powalił, Zostawszy jednak wprzód sam ugodzony Tym ciosem, który później śmierć sprowadził. Ks. Albanii. Widoczna, że wy tam jesteście w górze,
Sędziowie, którzy ziemskie nasze zbrodnie Szybko umiecie karać. — Biedny Gloster! Obojeż oczu stracił? Goniec. Tak, milordzie.
List ten wymaga śpiesznej odpowiedzi; Jest on od siostry miledy. Goneryla (do siebie). Po części
Kontentam z tego; skoro ona jednak Jest teraz wdową, a przy niej mój Gloster, Cała budowa mojej wyobraźni Mogłaby łatwo runąć i przywalić Me nienawistne życie. Z drugiej strony Nie tak trapiącą jest ta wieść. — Przeczytam I dam odpowiedź. (Wychodzi). Ks. Albanii. Gdzież był syn jego, gdy go oślepiali?
Goniec. Pojechał z twoją małżonką, milordzie.
Ks. Albanii. Niema go tutaj.
Goniec. Tak, Łaskawy Panie;
Wracającego stąd spotkałem właśnie. Ks. Albanii. Czy wie on o tym barbarzyńskim czynie?
Goniec. Wie, Miłościwy Panie. — On to świadczył
Przeciwko ojcu i unikał zamku Umyślnie, aby ukaraniu jego Dać bieg swobodny. Ks. Albanii. Ja żyję, Glosterze,
Bym ci zawdzięczył twą wierność królowi I wzrok twój pomścił. — Pójdź, mój przyjacielu, Powiedz mi, jeśli jeszcze wiesz co więcej. (Wychodzą).
Kent. Nie wiesz, rycerzu, co było powodem,
Że król francuski tak nagle odjechał? Rycerz. Jakiś interes, państwa dotyczący, Nie załatwiony a który dopiero Przyszedł mu na myśl po wylądowaniu. Królestwu jego grozić ma podobno
Niebezpieczeństwo tak wielkie, że powrót Jego osoby był wielce potrzebnym, Niezbędnym nawet. Kent. Kogóż on w swe miejsce
Wodzem zostawił? Rycerz. Marszałka Le Fer’a.
Kent. Czy ten list, któryś pan oddał królowej,
Wywołał jaki objaw jej boleści? Rycerz. Tak, panie; wzięła go i odczytała
W mej obecności, a gdy go czytała, Duże łez krople od czasu do czasu Spadały po jej delikatnych licach. Widząc ją, byłbyś rzekł, że jest królową Swojego żalu, który buntowniczo Chciał jej królować. Kent. Była więc wzruszoną!
Rycerz. Ale nie gniewną. Żałość i moc duszy
Walczyły w niej o lepszą; widać było Deszcz i pogodę razem; jej uśmiechy I jej łzy były jako dzień majowy, Pełen uroku. Błogie te promyki, Które igrały na jej świeżych ustach, Zdawały się nie wiedzieć, jacy goście Byli w jej oczach i z nich wychodzili, Jakoby perły kapiące z brylantów. Słowem, żal byłby pożądanym skarbem, Gdyby każdego tak upiękniał. Kent. Nic-że
Nie powiedziała? Rycerz. Owszem, parę razy
Z głębi jej piersi wyszło imię ojca, Jakby się serce jej oswobadzało Z ciężaru. — Siostry! — zawołała, — siostry! Hańba kobietom! siostry! Kencie! ojcze! Jakto? w noc? w czasie burzy? Więc litości Niema na świecie! — Wtedy się puściły Święte strumienie z jej niebiańskich oczu I rzewny głos jej stłumiły; wybiegła, By zostać sama z swem cierpieniem. Kent. Gwiazdy, Gwiazdy to rządzą treścią naszych jestestw, Inaczej, jedno i to samo stadło Nie wydałoby dzieci tak odmiennych. —
Czy się z nią potem widziałeś, rycerzu? Rycerz. Nie.
Kent. Czy to było przed odjazdem króla?
Rycerz. Później.
Kent. To dobrze. Biedny Lir jest w mieście.
Chwilami sobie przypomina kolej Zaszłych wypadków i na żaden sposób Nie chce się widzieć z córką. Rycerz. Czemu, panie?
Kent. Tak mu wstyd. Twardość, z jaką jej odmówił
Błogosławieństwa, puścił ją na hazard W obczyznę, wyzuł ją z praw przynależnych, Na korzyść tamtych dwóch pogańskich córek; Wszystko to gryzie mu serce tak srodze, Tak go zawstydza, że nie śmie nieborak Spojrzeć Kordelii w oczy. Rycerz. Biedny człowiek!
Kent. Wiesz co, rycerzu, o obrotach książąt?
Rycerz. Wieść się potwierdza, że są w marszu.
Kent. Dobrze.
Powiodęć teraz, rycerzu, do króla I pozostawię, abyś nad nim czuwał. Ważne powody każą mi się jeszcze W skrytość obwijać; gdy mię Waćpan poznasz W właściwem świetle, nie będziesz żałował Dotychczasowej naszej znajomości, Chciej mi tymczasem towarzyszyć. (Wychodzą).
Kordelia. To on, niestety! spotkano go właśnie Szalejącego jak wzburzone morze, Śpiewającego i uwieńczonego Chabrem, kąkolem, łopianem i innem Bezużytecznem zielskiem, które rośnie W żywiących zbożach. — Weźcie ze stu ludzi, Przepatrzcie pilnie każdy mórg tych łanów Bujnie porosłych, i przywiedźcie do nas
Nieszczęśliwego. (Wychodzi rotmistrz z częścią żołnierzy). Czyliż mądrość ludzka Zdoła mu wrócić utracone zmysły? Wszystkie me skarby chętnie oddam temu, Kto go uleczy. Lekarz. Są sposoby, Pani.
Odżywicielem natury najlepszym Jest wypoczynek, którego mu braknie; Do zapewnienia mu tego posłużą Pewne skuteczne, specyficzne leki, Których moc uśpi jego udręczenia. Kordelia. O, wy, zaradcze, zbawcze tajemnice,
Wy niezbadane potęgi natury, Spłyńcie wraz z memi łzami! przyjdźcie w pomoc, Uzdrówcie tego drogiego mi mi starca! — A wy szukajcie go, szukajcie wszędzie, Zanim samemu sobie zostawione Szaleństwo jego rozstroi to życie, Niezdolne sobie radzić. (Wchodzi goniec). Goniec. Wieści, Pani!
Wojska brytańskie zbliżają się. Kordelia. O tem
Już wiedzieliśmy i jesteśmy na to Przygotowani. — O! drogi mój ojcze, W twojej to sprawie uchwyciłam oręż, W twojej to sprawie wspaniały pan Francyi Cierpienia mego i łez się użalił. Nie próżna pycha wkłada na nas zbroję, Lecz miłość, a z nią święte prawa twoje. Obym cię mogła ujrzeć jak najprędzej, Słyszeć i koniec twej położyć nędzy! (Wychodzi ze swoimi).
Regana. Więc wojska mego szwagra są w pochodzie?
Oswald. Tak, Pani.
Regana. I on sam dowodzi niemi? Oswald. Tak jest, po wielu korowodach. Siostra
Waszej Miłości lepszym jest żołnierzem. Regana. Czy się lord Edmund widział z waszym księciem?
Oswald. Nie, Pani.
Regana. Cóżby w sobie mógł zawierać
List mojej siostry do niego? Oswald. Nic nie wiem.
Regana. Wyjechał wprawdzie stąd w nielada celu.
Było to wielkiem głupstwem Glosterowi, Po ócz wyjęciu, pozostawiać życie: Gdzie się pokaże, wszędzie wszystkich serca Od nas odwraca. Edmund, jak rozumiem, Z politowania nad jego niedolą, Udał się mroczny jego byt zakończyć; A przytem zbadać siły nieprzyjaciół. Oswald. Muszę go szukać z tym listem, miledy.
Regana. Jutro ruszają nasze wojska; czekaj:
Drogi nie pewne. Oswald. Nie mogę, miledy:
Mam przez mą Panią zalecony pośpiech. Regana. Po co jej było pisać? Czyliż waćpan
Nie mogłeś ustnie powiedzieć, co chciała? Coś się w tem święci — czyby czasem?... słuchaj: Będę ci za to nieskończenie wdzięczną, Pozwól mi pismo to rozpieczętować. Oswald. Wolałbym raczej...
Regana. Wiem, że twoja pani
Nie cierpi męża, jestem tego pewna, A za ostatnim swoim tu pobytem, Rzucała dziwnie znaczące spojrzenia Na szlachetnego Edmunda. Wiem także, Iż waćpan jesteś jej wiernkiem. Oswald. Ja, Pani?
Regana. Mówię zasadnie, żeś nim jest, wiem o tem; Muszę dlatego uprzedzić waćpana O rzeczy, którą trzeba żebyś wiedział. Mój mąż nie żyje; jam się już z Edmundem Porozumiała i moja dlań ręka Jest stosowniejszą, niż ręka twej pani. Resztę wywnioskuj sam. Jeśli go znajdziesz, Oddaj mu, proszę, i to moje pismo; A gdy twa pani dowie się od ciebie O tych szczegółach, staraj się ją skłonić, Ażeby poszła za radą rozumu.
Bywaj mi teraz zdrów. Gdybyś przypadkiem Tego ślepego zdrajcę gdzie napotkał, Pomnij, że tego, co go sprzątnie, hojna Czeka nagroda. Oswald. Radbym go napotkać.
Łaskawa Pani, byś się przekonała, Czyjej się strony trzymam. Regana. Idź szczęśliwie.
(Wychodzą).
Gloster. Kiedyż dojdziemy na szczyt tego wzgórza?
Edgar. Drapiemy się nań, panie; nie czujecież,
Jak to iść ciężko? Gloster. Grunt zdaje się równy.
Edgar. Okropnie stromy. Nie słyszycie morza?
Gloster. Nic wcale.
Edgar. Widać więc, że wasz brak wzroku
I innym zmysłom odejmuje władzę. Gloster. W istocie, być to może. Mnie się zdaje,
Że twój głos inny teraz, że twa mowa Jest rozsądniejszą i gładszą, niż pierwej. Edgar. Mylisz się, panie; niema we mnie zmiany,
Chyba w ubraniu. Gloster. Zdaje mi się jednak,
Że lepiej mówisz. Edgar. Jesteśmy na miejscu: Stójcie spokojnie. — O, jakże to strasznie, Jak to odurza patrzeć w taką głębię! Wrony i kawki, krążące w pośrodku, Ledwie wydają się wielkości chrząszczów. W połowie chylu wisi jakiś człowiek, Zbierając morski kopr: okropna czynność! Zda mi się, że się wydaje nie większym, Jak jego głowa. Rybacy, chodzący Owdzie wzdłuż brzegów, rzekłbyś, że to myszy; A ów ogromy statek na kotwicy Wygląda jak czółenko. Głuchy odgłos
Wałów, bijących o nadbrzeżne żwiry, Tu dojść nie może. Nie będę już patrzał, Bo mi się w mózgu zawraca i mógłbym Stoczyć się w przepaść. Gloster. Postaw mię, gdzie stoisz.
Edgar. Dajcie mi rękę; jesteście już tylko
O stopę od krawędzi. Za nic w świecie Nie podskoczyłbym tutaj. Gloster. Puść mi rękę.
Masz tu trzos jeszcze jeden, przyjacielu, A w nim zawarty klejnot, wielkiej ceny Dla ubogiego: niech ci z nim bogowie Szczęście przyniosą! Idź teraz, kochanku; Bywaj zdrów! daj się słyszeć, że odchodzisz. Edgar. Bądźże mi, panie, zdrów!
Gloster. Bogowie z tobą.
Edgar (do siebie). Pozwalam sobie tych żartów z rozpaczą
Dlatego tylko, abym ją uleczył. Gloster. O! wy, potężni władcy na niebiosach!
W obliczu waszem wyrzekam się świata I zrzucam z siebie wielką moją boleść. Gdybym ją dłużej mógł znosić bez szemrań Na waszą świętą nieodmienną wolę, Knot mego życia sam przez się by wytlał. Jeżeli Edgar mój żyje, o, zlejcie, Zlejcie na niego swe błogosławieństwa! — No, przyjacielu, bądź zdrów — a gdzie jesteś? Edgar. Jużem daleko, panie; bądźcie zdrowi.
(Gloster skacze i pada na ziemię). A kto wie, czyli czasem wyobraźnia Nie jest w możności wydrzeć skarbu życia, Kiedy to życie samo chce swej zguby? Myśl, że się zabił, nie mogłaż go zabić Naprawdę? — Żywy, czy nie żywy? — Hej, przyjacielu! — panie! czy nie słyszysz? Przemów! — Czyliżby umrzeć miał w istocie! Przecież! porusza się. — Kto wy jesteście? Gloster. Precz, daj mi umrzeć!
Edgar. Gdybyś nie był piórkiem, Nitką pajęczą, byłbyś się był rozbił, Jak jajko, spadłszy tyle sążni na dół; Ale oddychasz, masz wagę, nie rannyś, Przemawiasz, jesteś cały. Dziesięć masztów,
Stawionych jeden na drugi, nie czynią Tej wysokości, z jakiej prostopadle Zleciałeś tu, gdzie stoim. Cud, że żyjesz. Przemów raz jeszcze. Gloster. Spadłżem ja istotnie?
Edgar. Stamtąd, z owego straszliwego wirchu
Kredowej skały. Spójrz tylko do góry: Donośnogłosy skowronek nie mógłby Na taką metę ani być widzianym, Ani słyszanym. Spójrz tylko do góry. Gloster. Niestety, nie mam oczu. Czyliż nędzy
Jest odmówione i to dobrodziejstwo, By śmiercią sobie położyła koniec? Było to pewnym rodzajem pociechy, Gdy uciśniony mógł się tym sposobem Od okrucieństwa ciemięzcy uchronić I podejść dumną jego samowolność. Edgar. Daj rękę, panie; wstań — tak — no, i jakże?
Stoiszli mocno? Gloster. Aż nadto, aż nadto.
Edgar. To nie do wiary. Co to było owdzie
Na skale, co się od was oddaliło, Nimeście spadli? Gloster. Był to biedny żebrak.
Edgar. Stąd mi się jego oczy wydawały
Jak dwa księżyce w pełni; miał sto nosów, Rogi zagięte, nakształt wzdętej fali. Był to niechybnie zły duch. Pomyśl przeto, Szczęśliwy starcze, żeś winien swą całość Opatrznym bogom, którzy zakładają Swą chwałę na tem, żeby uskuteczniać To, co się ludziom zdaje niepodobnem. Gloster. Tak jest, poznaje teraz. Będę odtąd
Dźwigał mą nędzę, aż zawoła sama: »Dość już, umieraj!« Ten, o którym mówisz, Mój bracie, mnie się wydawał człowiekiem; Często on mówił: »Zły wróg! zły wróg!« On mię Tam przyprowadził. Edgar. Bądźcie dobrej myśli
I nie frasujcie się. — Któż to tu zmierza? (Wchodzi król Lir fantastycznie przybrany w polne kwiaty). Przytomny umysł nigdy swego pana
Tak nie wystroi. Król Lir. Wolno mi przecie bić monetę; za to mi nic nie zrobią; nie jestżem królem?
Edgar. Rozdzierający widoku!
Król Lir. Natura w tym względzie przechodzi sztukę. — Oto macie jurgielt. Ten drab trzyma łuk jak stracha na ptaki! Naciągaj lepiej krawiecki łokieć, bałwanie. — Patrzcie, patrzcie! — mysz. Cicho! cicho! — ten kawałek sera to potrafi. — Oto moja rękawica; pójdź, olbrzymie, zmierzmy się. — Przynieście berdysze! — O, ptaku, jakżeś czmychnął! — W samo centrum, w samo centrum! hiiu! Stój! jakie hasło?
Edgar. Pachnie majeranek.
Król Lir. Przejdźcie.
Gloster. Ten głos mi znany.
Król Lir. Ha! Gonerylo! — z białą brodą! — Pochlebiali mi, jak psy; mówili mi, że mam biały włos na brodzie, nim mi jeszcze urósł czarny. »Tak« i »nie« na wszystko, com powiedział! »Tak« i «nie« na jedno i toż samo! to nie bogomyślnie. Kiedy mię razu jednego deszcz prażył i wiatr na wskroś przejmował, kiedy grzmot nie chciał się uciszyć, choć mu kazałem, wtedym je poznał, wtedym je przewąchał. Dajcie im pokój! nie można liczyć na ich słowo. Powiedziały mi, że mogę wszystko; to fałsz: nie mogę się nie trząść w febrze.
Gloster. Dźwięk tego głosu przypominam sobie.
Czy to król? Król Lir. Tak jest, król, król w każdym calu. Gdy groźnie spojrzę, patrz, jak drżą poddani. Temum darował życie. Cóż on zgrzeszył? Popełnił cudzołóstwo. — Nie umrzesz: ponieść śmierć za cudzołóstwo? Nie, nie! tak samo grzeszy pokrzywniczek, Maleńka złota muszka w moich oczach Grzeszy tak samo. Niech się ludek mnoży! — Przecież nieprawy syn Glostera bardziej Miłował ojca, niż Lira dwie córki, Spłodzone w prawem łożu. Święć się rozpusto, bo mi brak żołnierzy. — Patrzcie na ową piękną damę: twarz jej Zdaje się mówić, że lód jest w jej łonie; Jawi wzór cnoty i odwraca głowę, Słysząc ten wyraz: rozkosz.
A jednak żadna klacz, żadna łasica Nie jest w swej żądzy tak nieposkromioną. Boginie one na zewnątrz, A wewnątrz — piekło w nich, mrok, siarka, smoła, Żar i war, fetor, stęchlizna. Tfy! tfy! tfy! Daj mi piżma, aptekarzu, Na złagodzenie mojej wyobraźni... Oto pieniądze. Gloster. Niech ucałuję tę rękę!
Król Lir. Zaczekaj,
Wprzód ją obmyję: czuć ją cielesnością. Gloster. O, ty, wielkości zrujnowany szczątku!
Tak samo kiedyś w niwecz się obróci Ten ogrom świata. Poznajesz mię, Panie. Król Lir. Poznaję twoje oczy. Mrugasz na mnie?
Nie, darmo kusisz, ślepy Kupidynie: Nie chcę już kochać. Czytaj to wyzwanie, Tylko uważaj na charakter pisma. Gloster. Choćby litera każda była słońcem,
Nie przeczytałbym i jednej. Edgar (do siebie). Nie chciałem wierzyć, gdy mi to mówiono;
Sam widzę teraz i serca mi pęka. Król Lir. Czytaj.
Gloster. Czem? Temi dziurami bez oczu?
Król Lir. Oho, tak ze mną poczynasz? Do licha!
Głowa bez oczu, worek bez pieniędzy? Brak oczu gorzej cięży twojej głowie, Niż brak pieniędzy twojemu workowi. Taki to, widzisz, świat. Gloster. Widzę, niestety!
Król Lir. Co? czyś oszalał? Żeby ślepy człowiek
Mógł widzieć, jaki jest świat! Patrz uszyma. Patrzno, czy widzisz, jak ten sędzia jeździ Po tym złodzieju dobrodusznym? Słuchaj — Ale to zostaw przy sobie: zmień miejsce I zgadnij, w której ręce złota kula? Kto jest złodziejem, kto sędzią? Czyś widział, Żeby wieśniaczy pies szczekał na dziada? Gloster. Widziałem, Panie.
Król Lir. I nieboraczysko Umknął przed kurtą? — Widzisz w tem wielki obraz wpływu władzy: Słucha się nawet kundlów na urzędzie.
Podły pachołku, odejm krwawą rękę! Za co ty chłoszczesz tę niewiastę? Bij się Po własnym grzbiecie. Pożądasz jej, chamie, A karzesz ją za pożądliwość? lichwiarz Wiesza Cygana. Przez wytarte suknie Widać najmniejsze niedoskonałości. Togi i szuby pokrywają wszystko. Powlecz grzech złotem, a hartowna dzida Sprawiedliwości pryśnie, nie zraniwszy; Uzbrój go w łachman, karzeł źdźbłem go zmoże. Nikt nie jest winnym, nikt, nikt, ręczę za to, Jeżeli — zapisz to, mój przyjacielu — Jeżeli zdoła oskarżycielowi Zapieczętować usta. — Wpraw sobie szklane oczy i tak uczyń, Jak czynią zręczni politycy: udaj, Że widzisz rzeczy, których nic nie widzisz. Cóż teraz będzie? teraz, teraz, teraz Zdejmcie mi buty — mocniej, mocniej, tak, tak. Edgar. O, ileż sensu wśród niedorzeczności!
Wśród obłąkania, jaki rozum! Król Lir. Chceszli
Płakać nade mną, to weź moje oczy. Znam ja cię dobrze, nazywasz się Gloster. Cierp, myśmy wszyscy płacząc na świat przyszli. Wiesz, że wciągając pierwszy raz powietrze, Kwilim i krzyczym. Powiem ci kazanie, Tylko uważaj. Gloster. Niestety! niestety!
Król Lir. Krzyczymy, rodząc się, dlatego, bracie,
Że wchodzim na tę wielką scenę błazeństw. — Niezła myśl! Byłby to subtelny fortel, Część naszych koni kazać podkuć pilśnią. Muszę spróbować; gdy zaś tym sposobem Cichaczem zejdę moich panów zięciów, Wtedy rżnij, morduj, morduj, morduj, morduj! (Wchodzi jeden z rotmistrzów, za nim żołnierze). Rotmistrz. Jest tu, jest; miejcie go na oku. — Panie,
Dostojna Wasza córka... Król Lir. Bez odsieczy. Jakto? w niewoli? Istnym błazen losu. Nie obchodźcie się ze mną barbarzyńsko, Dam wykup. Każcie przywołać chirurga:
Ciętym tu. (Wskazuje na głowę). Rotmistrz. Wszystko mieć będziecie, Panie.
Król Lir. Znikąd pomocy? Zewsząd opuszczony?
Toby człowieka w zdrój łez mogło zmienić, A oczy jego w ogrodowe konwie Do zalewania kurzu. Rotmistrz. Drogi Panie!
Król Lir. Umrę walecznie, strojnie, jak pan młody.
Będę jowialnym, cha! cha! jestem królem; Czy wiecie o tem państwo? Rotmistrz. Wielkim królem;
Wiemy to, Panie, i słuchać cię będziem. Król Lir. Jest więc nadzieja życia; gońcie za mną,
Jeśli mię chcecie schwytać. Hussa! hussa! (Wybiega; żołnierze za nim). Rotmistrz. Ostatni nędzarz w tak żałosnym stanie
Litośćby wzbudził, a cóż król dopiero! — Jedna ci jeszcze córka pozostała, A ta wybawi świat z pod ciężkiej klątwy, Którą go tamte dwie przygniotły. Edgar. Cześć Wam,
Szlachetny panie. Rotmistrz. Mówcie węzłowato;
Czegóż to chcecie? Edgar. Nie słyszałżeś, panie,
Czy się zanosi na bitwę? Rotmistrz. Z pewnością;
To rzecz wiadoma: każdy o tem słyszy, Kto może dźwięki rozeznać. Edgar. Wybaczcie;
A czy daleko nieprzyjaciel? Rotmistrz. Blizko:
Szybkim pochodem posuwa się ku nam, I główne jego siły za godzinę Pewnie nadejdą. Edgar. Dziękuję Wam, panie:
To wszystko, czego chciałem się dowiedzieć. Rotmistrz. Lubo królowa z szczególnych powodów
Tu się znajduje, wojska jej już dawno Ruszyły naprzód. Edgar. Dziękuję Wam, panie. (Wychodzi rotmistrz). Gloster. O, bogi, których dobroć nieprzebrana,
Weźcie mi życie, ażeby mię znowu Zły duch nie skusił do szukania śmierci, Nim ona będzie zgodna z wolą waszą. Edgar. Dobrze się modlisz, ojcze.
Gloster. Któż ty jesteś,
Mój przyjacielu? Edgar. Nader biedny człowiek,
Co się otrzaskał już z ciosami losu I w szkole własnych cierpień stał się czułym Na nędzę drugich. Daj mi rękę, starcze, Zapewnięć jaki przytułek. Gloster. Przyjm dzięki,
Błogosławieństwo niebios niech ci zsyła Pomyślność jedną po drugiej. (Wchodzi Oswald). Oswald. Ha! tuś mi!
Nagroda sama wchodzi mi pod rękę. Ta twoja ślepa głowa po to siadła Na twoim karku, by szczęście me poprzeć. Policz się z sobą, stary, nędzny zdrajco; Już wydobyty miecz, co cię ma zgładzić. Gloster. Kiedy tak, niechże twa przyjazna ręka
Silnie uderzy. (Edgar zasłania go sobą). Oswald. Co się to ma znaczyć,
Zuchwały chłopie, śmiesz stawać w obronie Osławionego zdrajcy? Precz! inaczej Zaraza jego doli będzie mogła Udzielić się i tobie. Odstąp, mówię. Edgar. Jo nie kcę, otby wej się pon odcepił.
Oswald. Odstąp, szubrawcze, albo zginiesz.
Edgar. Ejze,
Idźta jegomość lepiej w swoją drogę I pozostawta biedny lud w pokoju. Kiejby jo jeno kciał się dać zjeść w kasy, To bych był od dwóch tydni to potrafił. Nie następujta, warujta się, radzę, Bo wej spróbuję co mocniejse, łeb was Cy moja pałka. Mata wóz i przewóz. Oswald. Precz, ryfo!
Edgar. Ejze, wylecą wam zęby. Co mi tam trząsać będzieta śpikulcem. (Walczą. Edgar powala pałką Oswalda). Oswald. Nędzny, zabiłeś mię. — Weź mój trzos, łotrze,
Chcesz li, ażeby ci się dobrze działo, To ciało moje pochowaj i oddaj Te listy, które niosłem, Edmundowi, Hrabiemu Gloster: pytaj się o niego W angielskiem wojsku. — O, niewczesna śmierci! (Umiera). Edgar. Znam ja cię dobrze, usłużny niecnoto;
Z tobą twa pani straciła narzędzie Wszelkich występków, do jakich jest zdolną. Gloster. Czy on nie żyje?
Edgar. Siądź tu, panie; spocznij. — (Do siebie). W kieszenie jego zajrzyjmy: te listy, O których mówił, mogą mi wyświadczyć Ważną przysługę. — (Głośno). Nie żyje on, panie; Tylko mi przykro, że jego oprawcą Nie był kto inny. (Znalazłszy list, do siebie). Otóż i są: wybacz, Szanowny wosku; nie wiń mię, dyskrecyo. Ażeby odkryć myśl nieprzyjaciela, Rozdarlibyśmy mu serce; rozedrzeć Kopertę jego listu, prędzej ujdzie. (Rozpieczętowywa list i czyta). »Nie zapominaj, milordzie, o zobopólnych naszych przyrzeczeniach. Nie brak ci sposobności do usunięcia go z drogi; jeżeli ci woli nie zabraknie, czas i miejsce nieraz ci się przyjaźnie nastręczą. Wszystko za nic, jeżeli on wróci zwycięzcą; ja, w takim razie, zostałabym niewolnicą, a jego łoże stałoby się mojem więzieniem. Uwolnij mię od tej ostateczności i zajmij, w nagrodę trudów, opróżnione miejsce przy mym boku. Twoja (żona chciałabym powiedzieć) powolna sługa Goneryla«. O, nieprzejrzana głębio żądz niewieścich! Spisek na życie jej zacnego męża; A substytutem mój brat. — Tu, w tych piaskach, Pogrzebię ciebie, niefortunny pośle Krwawych sprośników, a gdy przyjdzie pora, Stawię ten słodki bilecik przed oczy Zagrożonemu księciu. Szczęście jego,
Że mu o śmierci twojej donieść mogę I dać zbawienną na przyszłość przestrogę. (Wywleka ciało Oswalda za scenę). Gloster. Król zmysły stracił. Jak silne są moje,
Że się kołaczę jeszcze, czując ogrom Mojej niedoli! Bogdajbym oszalał! Wtedyby moja myśl się oddzieliła Od moich cierpień i boleść uśpiona Urojeniami chorej wyobraźni Świadomość siebieby straciła. (Odgłos trąb w oddali. — Edgar wraca). Edgar. Idźmy.
Dajcie mi rękę, ojcze. Zdaje mi się, Że słyszę w dali odgłos trąb wojennych. Pójdźcie, umieszczę was u przyjaciela. (Wychodzą).
Kordelia. O, najpoczciwszy Kencie! jakże zdołam
Zawdzięczyć twoją dobroć? Życie moje Za krótkie na to i możność za szczupła. Kent. Takie uznanie, Miłościwa Pani,
Jest już zapłatą nad zasługę. Wszystko, Co powiedziałem, jest rzetelną prawdą; Nie przesadziłem nic, ani ująłem. Kordelia. Ubierz się przecie inaczej: te szaty
Budzą wspomnienie owych chwil żałosnych. Proszę cię, zdejm je. Kent. Wybacz mi, królowo;
Plan mój chce, abym jeszcze nie był znanym. Proszę cię o to, Pani, jak o łaskę, Byś mię nie znała póty, póki pora Nie przyjdzie i ja nie uznam, że przyszła. Kordelia. Niechże tak będzie. — (Do doktora).
Co się dzieje z królem? Doktor. Śpi ciągle, Pani. Kordelia. O, bogi, uleczcie,
Tę wielką szczerbę w tej zranionej duszy! Wróćcie harmonię rozstrojonym zmysłom Ojca, co się stał dzieckiem. Doktor. Czy nie każe
Wasza Królewska Mość obudzić króla? Dość już spał. Kordelia. Rządź się, panie, własnem zdaniem
I uczyń, co tylko uznasz za stosowne. — Czy on ubrany? Dworzanin. Tak, Łaskawa Pani.
Pogrążonemu w śnie głębokim świeżą Daliśmy odzież. Kent. Bądź Pani obecną,
Gdy go przebudzim; jestem prawie pewny, Że teraz będzie spokojniejszy. Kordelia. Dobrze.
(Król Lir w krześle śpiący wniesiony zostaje na scenę). Doktor. Bliżej. — Powiedzcie, żeby głośniej grano.
Kordelia. Drogi mój ojcze, oby moje usta
Były lekarstwem i ten pocałunek Ukoił boleść, którą moje siostry Czcigodny wiek twój zatruły! Kent. Kochana,
Zacna istoto! Kordelia. A! chociażbyś nawet
Nie był ich ojcem, te białe kędziory Powinny były litość w nich obudzić. Czyliż to była twarz do wystawienia Na pastwę wichrów, deszczu i piorunów, Jak owa biedna, stracona placówka W wiotkim szyszaku? Pies mojego wroga Choćby mię ugryzł, byłby był przytułek W taką noc znalazł przy mojem ognisku. A tyś poprzestać musiał, biedny ojcze, Na chlewnej strzesze, na skąpej i zgniłej Garści barłogu, wśród świń i włóczęgów. O, bogi, bogi! to cud, że cię życie Nie opuściło z przytomnością razem. Budzi się; przemów do niego, doktorze. Doktor. Uczyń to Pani, to będzie właściwiej.
Kordelia. Jakże się miewa nasz dostojny chory? Jakże się Wasza Królewska Mość czuje? Król Lir. Niepotrzebnieście mię dobyli z grobu. —
Tyś dobra dusza, alem ja przykuty Do ognistego kola, które łzami, Jak roztopionym ołowiem polewam. Kordelia. Czy mię poznajesz, Panie?
Król Lir. Jesteś duchem,
Wiem, wiem. Dawnożeś opuściła ciało? Kordelia. Wciąż nieprzytomny.
Doktor. Tylko co się ocknął;
Zostaw go, Pani, chwilkę w spokojności. Król Lir. Gdzież to ja byłem? Gdzie jestem? — Dzień jasny. —
Zwodzą mię srodze. — Umarłbym z litości, Gdybym w tym stanie widział drugich. — Nie wiem, Co mam powiedzieć. — Nie przysiągłbym na to, Że to są moje ręce, a nie cudze; — Zobaczymy: — czuję to zakłucie szpilką. Gdybym mógł pewność mieć mojego stanu! Kordelia. O, spojrzyj na mnie, Panie, i wznieś ręce
Nad moją głową w znak błogosławieństwa, — Nie, Panie, tobie klękać nie przystoi. Król Lir. Nie szydźcie ze mnie! Jestem zdziecinniały,
Bezsilny starzec; mam lat osiemdziesiąt Z górą, o jeden dzień ni mniej, ni więcej. Boję się, mówiąc otwarcie, czy jestem Przy całkiem zdrowych zmysłach. Zdaje mi się, Że cię znam, Pani, i tego tu męża; A jednak wątpię, bom zgoła nie świadom, Co to za miejsce i cały mój rozum Nie może sobie przypomnieć tych sukien. Nie mogę sobie podobnież zdać sprawy, Gdziem tę noc spędził. Nie śmiejcie się ze mnie, Bo na poczciwość, jako żyw tu stoję, Ta Pani zdaje mi się mojem dzieckiem, Moją Kordelią. Kordelia. Jestem nią też, jestem.
Król Lir. Sąli wilgotne twe łzy? Tak, zaiste.
Proszę cię, nie płacz. Jeżeli masz dla mnie Jaką truciznę, chętnie ją wypiję, Ty mnie nie kochasz, wiem; bo twoje siostry, Ile pamiętam, złemi były dla mnie. O, ty masz powód, one go nie miały. Kordelia. Nie mam go, nie mam.
Król Lir. Jestżem ja we Francyi? Kordelia. W własnem królestwie swojem.
Król Lir. Czy być może?
O, nie oszukuj mnie. Doktor. Pociesz się, Pani.
Owo szaleństwo wielkie jest, jak widzisz, Już usunięte; nie byłoby jednak Bezpiecznie teraz objaśniać mu przeszłość. Namów go, Pani, by wszedł do namiotu; Nie przerywajmy mu tak potrzebnego Spoczynku, póki lepiej się nie wzmoże. Kordelia. Może się Wasza Królewska Mość przejdzie.
Król Lir. Wybacz mi, proszę, bądź wyrozumiałą;
Zapomnij: jestem niedołężny starzec. (Wychodzi z Kordelią, za nimi doktor i służba). Dworzanin. Czy się to sprawdza, że książę Kornwalii
Tak marnie zginął? Kent. Z największą pewnością.
Dworzanin. Któż jego wojska prowadzi?
Kent. Podobno
Ów syn Glostera z nieprawego łoża. Dworzanin. Mówią, że jego syn wygnany, Edgar,
Jest w Niemczech z hrabią Kentem. Kent. Ta wiadomość
Może być błędną. Czas nam się obejrzeć: Wojska książęce postępują naprzód. Dworzanin. Będzie to krwawa bitwa. — Bądźcie zdrowi.
(Wychodzi). Kent. A w miarę tego, jak los ją rozstrzygnie,
Szala mej doli schyli się lub dźwignie. (Wychodzi). |
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Józef Paszkowski.